Nie piję – jestem rodzicem

Nie pijesz? Co z tobą?

Alkohol towarzyszy nam od zawsze. Każda impreza z rodziną, czy to narodziny dziecka, czy pogrzeb dziadka, ślub czy pierwsza komunia dzieci – każda okazja jest dobra.A gdy nie ma okazji? Kieliszek rozgrzewa, chłodne piwko przy grillu chłodzi, pomaga na nerki, na krążenie, na trawienie, tylko wątrobie jakoś mniej służy. Jeśli więc jesteś na grillu, imprezie lub tylko zaczyna się weekend, sięgasz po alkohol, a gdy jednak odmówisz, to wszyscy patrzą na Ciebie jak na chorego, bo przecież musisz być chory jak nie pijesz. No dobra. Alkohol jest dla ludzi, można się napić, przecież to naprawdę nic złego, pod warunkiem, że pijesz z umiarem (Umiar ma to do siebie, że nie zawsze chce pić z Tobą) – czasem lampka wina z żoną, dla rozluźnienia, gdy dzieci już zasną, czasem piwko do filmu. Naprawdę, nie jestem wrogiem alkoholu.

Co się jednak dzieje, gdy nagle zostajesz rodzicem? Gdy kobieta zachodzi w ciążę, to niemal naturalne jest to, że nie pije alkoholu. Potem, po urodzeniu, zazwyczaj karmi piersią, więc znów picie alkoholu odpada, przynajmniej przez jakiś czas. A nawet jak nie karmi, to pić nie ma kiedy, bo tyle rzeczy przy dzieciach trzeba zrobić. Jednak ojców taki zakaz nie dotyczy, przecież nie będą karmić piersią, a alkohol jest dla ludzi. Jedno piwko na pewno nikomu nie zaszkodzi. I niech tak zostanie, pod warunkiem, że jest to jedno piwko.

Nie piję – jestem rodzicem

Są jednak sytuacje, których jako rodzic nie zniosę, a sama myśl o nich wywołuje u mnie złość. Zajrzyj sobie proszę o Tutaj, do Onetu i poczytaj, jak bardzo jest niebezpieczne picie w ciąży, i niestety, jest to problem nie tylko „marginesu”. Za to ja, odstawiłem swoje piwko, jak tylko dowiedziałem się, że będę ojcem. Nie było żadnego oblewania, nie było żadnego „pępkowego”, po prostu nie było, bo nie miałem na to czasu.  Decyzja była nie tylko świadoma, ale i odpowiedzialna, bo ciąża moich dzieci była zagrożona, a ja w każdej chwili musiałem być gotowy jechać do szpitala.

Przy dwójce dzieci jest sporo pracy, a ja chciałem pomagać żonie, więc miałem też swoje obowiązki. Do nich należał codzienny spacer. Biorę wózek z dziećmi, torbę, kilka pieluch i w drogę. Czasem spotykałem na spacerze innych ojców, którzy jak ja wyszli z dziećmi i wózkiem na sparcer, a co nie którzy, korzystając z okazji, palą sobie papieroska i wychylają schowane pod kocykiem dziecięcym piwko. Chciałoby się wręcz powiedzieć „Prowadzisz – nie pij”, choć mam wrażenie, że tylko ja uważam to za coś okropnego. Mówiąc dosadniej, to mnie szlag trafia i przysłowiowy nóż się w kieszeni otwiera, bo chcesz się chłopie napić, to idź do baru, ale dziecko w domu zostaw. A jak już łaskawie wyszedłeś na ten cholerny spacer, to odpuść sobie to cholerne, jedno piwko, chyba że… chyba, że już inaczej nie potrafisz.

Jeden rodzic musi być trzeźwy

Brak wyobraźni. W skrócie tak można to określić. Alkohol jest dla ludzi, to prawda, ale my rodzice odpowiadamy nie tylko za siebie, ale też nasze dzieci. Dobrze wiemy, wiele nie trzeba, chwila nie uwagi i nieszczęście gotowe. Dobrze wiemy, że dzieci mają groźne pomysły i robią to, czego nie powinny, nawet jak my na nie uważamy i jesteśmy trzeźwi. Gorzej jak coś piliśmy, bo wtedy zawsze będzie w nas poczucie winy, że to przez nas, bo nie zauważyliśmy. Nie wyobrażam sobie iść na imprezę, grilla, czy ze znajomymi, jeśli są z nami dzieci, by  pić alkohol, chociaż nawet by to miało być jedno piwo. Tak po prostu czuję. Moje uczucia Was przekonać jednak nie muszą, ale pamiętajcie, że rodzice opiekujący się dziećmi nie mogą być w stanie nietrzeźwości, ale nie muszą być absolutnie trzeźwi. Tylko czym innym jest opieka nad niemowlakiem, który bezgranicznie jest pod naszą uwagą i opieką, a co innego gdy na grilla zabieramy dużo starsze dziecko. Widzicie różnicę?

Photo credit: surlygirl /  Creative Commons Attribution-ShareAlike 2.0 Generic (CC BY-SA 2.0)

„Bicie uczy, ale tylko złych rzeczy” – kampania społeczna

Bicie uczy, ale tylko złych rzeczy

Ruszyła Kampania Społeczna Rzecznika Praw Dziecka, pod tytułem „Bicie uczy, ale tylko złych rzeczy”, której celem jest nagłośnienie problemu, nie tylko jakim, jest bicie dzieci, bo przecież wszyscy wiecie, że jest to niezgodne z prawem, ale przede wszystkim zmiana postaw społecznych u dorosłych, którzy taki stan akceptują. Rzecznik Praw Dziecka wraz z TNS OBOP prowadzi badania od 2011 roku, w których pyta dorosłych Polaków na temat bicia dzieci a wyniki zostały zebrane w raporcie, który możecie przeczytać na stronie akcji:

oraz w prezentacji:

Klaps to nic takiego?

Z badań wynika, że Polacy (61% badanych) nie widzą w klapsach nic złego. A jedna trzecia nas rodziców (33% badanych), uważa, że bicie jeszcze nikomu nie zaszkodziło! To nie jest mało. To jest bardzo dużo! To jeszcze nie wszystko, okazuje się, że prawie jedna czwarta (24% badanych) z nas nie wie o tym, że bicie dzieci jest zakazane polskim prawem. Problem jednak leży gdzie indziej. Skoro zdecydowana większość z nas wie, że bić dzieci nie wolno, że jest to nie zgodne z prawem, to dlaczego większość uważa (52% badanych), że „sposób postępowania rodziców z dzieckiem, w tym posługiwanie się karami fizycznymi jest wyłącznie ich prywatną sprawą”? Popieramy łamanie prawa? Nie będziemy reagować, gdy widzimy jak ktoś na ulicy bije dziecko? Ja nie mówię o „płaczu za ścianą”, bo tu ciężko stwierdzić i można narobić kłopotów, ale ja mówię o przypadkach ewidentnych, gdy na naszych oczach ktoś daje klapsa dziecku.

Coś pozytywnego

Widać jednak światełko w tunelu. Czytając te opracowania wysunąć można wnioski, że poziom aprobaty dla bicia dzieci spada zarówno w stosunku do klapsów jak i poważniejszego lania. I to jest bardzo dobra wiadomość. Jest jeszcze sporo do zrobienia, bo prawie jedna trzecia z nas, Polaków, uznaje bicie za skuteczną metodę wychowania. Zapraszam więc do poparcia akcji. Udostępniajcie proszę wpis i „lajkujcie”. Trzeba głośno o tym powiedzieć, że bicie dzieci jest złe!

Co z tą szkołą – co jest z wami?

Co z tą szkołą?

Mamy dziś dzień szczególny, Dzień Edukacji Narodowej – dzień nauczyciela. To chyba dobra okazja, aby porozmawiać trochę o szkole. Co prawda mam kilka lat przed sobą zanim moje dzieciaki wybiorą się do szkoły, ale już dziś mnie ten temat dręczy. Możecie mi powiedzieć, co z tą szkoła?  Bo ja czegoś nie rozumiem.

Wszyscy wiemy – szkoła nic nie daje, po co się uczyć, pracy i tak nie ma, a po szkole są same matoły. Studia wyższe? Boże uchowaj! Kto to widział, przecież magister ledwo ma co do garnka włożyć, może szkolę i ma ale kasy nie zarabia. Szkoły zawodowe? Nie ma czegoś takiego. Zniknęły i pewnie nie wrócą, jak wiele innych rzeczy, z tak zwanej komuny i dobrze! A dziś? Nasze małe skarby, sześcioletnie dzieci, chcą wcielić siłą do szkoły, odebrać to, co dzieci mają najcenniejsze – swoją młodość, dzieciństwo i dobrą zabawę. Jeszcze ten nieszczęsny podręcznik, zwany Elementarzem! Jak ktoś śmiał coś w ogóle takiego zrobić! Kim są, Ci, co próbują nam go wcisnąć! No, ja się pytam!

Od przedszkola do…

No dobra, teraz na serio. Nie jest dobrze. Szkoła pada na twarz. Nie ma nawet co porównywać tego co, było kiedyś a jest teraz. Ale czyja to wina? Nowe reformy są wciąż wprowadzane, nowy podręcznik zwany Elementarzem, sześciolatki co są niby zmuszane do szkoły. Długo by wymieniać, a rodzice protestują na taką sytuację, bo to ich prawo. Ale czy słusznie? Mam to gdzieś. Dla mnie liczy się wykształcenie, więc nie ma nic przeciwko temu, że moje dzieci uczą się już w przedszkolu. Tylko co dalej, bo słuchając i czytając to wszystko co jest na temat szkoły w internecie, to strach się bać, a bać się trzeba bo to o nasze dzieci chodzi. Kur..czę dość! Pomyślcie trochę. Czego Wy tak naprawdę chcecie? To poczytajcie co o tym myślę:

Dzieci powinny iść do szkoły w wieku 7 lat, a nie 6 lat.

Ale dlaczego? Ja chodziłem to tak zwanej „zerówki” jak miałem 6 lat i jak patrzę ja kto wyglądają (albo raczej mają wyglądać) zajęcia w szkole, to mam wrażenie że gdzieś już to widziałem. Wybaczcie, ale czytam na blogu, jak to dzieci się wspaniale rozwijają, tablet rodziców mają w jednym paluszku, nawet za komputer się biorą i bajki na YouTube oglądają same, ale do szkoły, broń boże! Tablet dziecku tak, szkoła nie!

Chcesz skrócić swojemu dziecku dzieciństwo?

Przepraszam, że niby co? Do pracy gonię sześciolatka? Nie wydaje mi się. Fakt, szybciej zacznie szybciej skończy, ale to chyba nawet lepiej skoro jest tak źle. Nie okłamujmy się, co to za dzieciństwo? Pamiętacie swoje? Bo ja pamiętam, że wszędzie mnie było pełno, że biegałem od rana do wieczora, byle na dobranockę wrócić. Że na podwórku było bezpiecznie i byli koledzy, że sam mogłem chodzić. A teraz? Zostawilibyście dziecko bez opieki? Przecież i tka więcej spędza czasu w przedszkolu niż z Tobą. No chyba, że nie pracujesz.

Sześcioletnie dzieci potrzebują zabawy i luzu, a nie sztywnego siedzenia w ławce. Zwłaszcza z kolegą siedmiolatkiem, który jest o rok do przodu nie tylko intelektualnie ale przede wszystkim emocjonalnie.

Siedmiolatek, to brzmi groźnie! Fakt, dzieci nie rozwijają się w takim samym tępię, ale przecież to będzie sytuacja przejściowa. Dano ludziom wybór – możecie, ale nie musicie, to w klasie z siedmiolatkami, są dzieci sześcioletnie. A za rok, będą same sześciolatki.

Rodzice będą decydować o programie nauczania.

Świetnie, tylko którzy? Ci z pod „szóstki” to nie powinni, bo słuchają Radia Maryja, a ci spod „dwadzieścia pięć”, to patologia jakaś! Chcą uczyć o gender! Jak to sobie wyobrażacie? Dwie szkoły podstawowe, dwie pierwsze klasy. Jedna uczy z podręcznika „A”, a druga uczy z podręcznika „B”. Tylko czym te podręczniki mogą się od siebie różnić? Ceną? W jednym Ala ma kota, w drugim Ula ma psa? Sorki, ale o tym co moje dzieci będą się uczyć, decyduję ja, ale we własnym domu! Szkoła ma nauczyć podstawowej wiedzy, a światopogląd, wiara i inne rzeczy, mają wychodzić z domu rodzinnego.

 Obligatoryjne standardy warunków w szkołach

Z tym to akurat się zgadzam, bo to co było dobre, zostało rozwalone w kolejnych latach. A co było dobre? Gimnazja! Tak, gimnazja, ale w teorii, bo w praktyce to wyszło dno, muł i wodorosty. Gimnazja miały być osobnymi szkołami – a nie są. Wciąż gminy łączą je z podstawówkami tworząc „zespoły”. To nie tak miało być.

Przywrócić zawodówki

Ta, jasne już pędzę. Tym „geniuszom” z rządu co to wymyślili śpieszę donieść, że to świetny pomysł. No po prostu super! Bo przecież 30 lat temu, jak były zawodówki, to nie było bezrobocia. Tylko… czekajcie, a czy przypadkiem, wtedy nie było czegoś takiego, że każdy musiał pracować, a zawodówki, to były szkoły przyzakładowe? Ktoś sobie wymyślił, że ludzie pójdą do zawodówki a potem będą magistrom mieszkania malować za grubą kasę, albo samochody naprawiać. Jasne, kilku pewnie tak. A reszta? Trafi na linię produkcyjną w fabryce z kapitałem zagranicznym. No i jestem ciekaw kto zdecyduje jakie zapotrzebowanie będzie na takich pracowników. Ciekawe też co z pensją, bo mam wrażenie, że jakby podnieść ciut stawki, to by się specjaliści po zawodówce czy technikum znaleźli. Swoją drogą jak komuś zależy, to na kurs się wybierze, sam opłaci, a ponieważ poczuje ile to jest pieniędzy, to się przyłoży i lepiej na tym wyjdzie.

Czego te szkoły teraz uczą?

Tego samego co zawsze. Nie pamiętasz? Za twoich czasów matematyka była inna? Może fizyka się zmieniła nieco? Na pewno zasady pisowni, co zapewne widać w tym poście (za co przepraszam). Wiedza się nie zmieniła, tylko w pewnych miejscach poszerzyła. Ale podstawy są zawsze takie same. No tak, zapomniałem. Szkoła nie uczy wypełniać PITA, albo zrobić biznes paln

Wiecie już co z tą szkołą?

Ja wciąż nie wiem. Jestem jednym z ostatnich pokoleń bez gimnazjum, ze „starą” maturą i studiami mgr „jednolitymi”. Nie długo sam pośle dzieci do szkoły i wiem, że edukacja to bardzo ważna rzecz, że jest potrzebna. Nie wyobrażam sobie tego inaczej. Tylko jak to zmienić?

Zacznijcie od siebie! Sami się doszkalać i uczyć powinniśmy. Sami powinniśmy dbać o edukację naszych dzieci – w domu. Pomagać przy lekcjach, sprawdzać, czy dziecko jest na następny dzień gotowe. Przynajmniej tyle. Szkoła nigdy niczego za rodziców nie zrobi.

Szkoła nie wychowuje! Szkoła nie wychowuje, tylko wspomaga. Jak ty nie wychowujesz, to szkoła też wiele nie pomoże. Jak w domu źle się dziecko zachowuje, to w szkole będzie podobnie. Tylko nie płacz, że to wina szkoły.

To co, wiecie już co z tą szkołą?

Photo credit: futuredu /  Creative Commons Attribution-ShareAlike 2.0 Generic (CC BY-SA 2.0)

Po co mi ślub?

Po co mi ślub?

Jeszcze nie tak dawno pisałem o swojej rocznicy ślubu – Krótka historia pewnej miłości, a dziś zadaje sobie to pytanie. Po co mi ślub? – Pytam raczej w waszym imieniu niż swoim, bo ja biorąc ślub ze swoją żoną nie miałem najmniejszych wątpliwości. Zapewne wielu z Was się nad tym zastanawia, dlatego spróbuję trochę przeciągnąć Was na swoją stronę, ale po kolei.

Ślub to tylko papier

Gdybym jakimś cudem cofnąłbym się w czasie i jeszcze raz mógłbym poprosić moją żonę o rękę, pewnie bym się nie zastanawiał, albo raczej zrobiłbym to wcześniej. Ale dlaczego? Po tych wszystkich latach mogę powiedzieć, co część z Was – Nic się nie zmienia! Na pewno? Nie do końca… Ślub to jedno z ważniejszych wydarzeń w moim życiu. To łzy wzruszenia, najwyższy dowód miłości, to punkt startu do założenia rodziny. Nie wiele jest takich rzeczy, które pozostawiają w człowieku nie zatarte wspomnienie, coś, czego nie zapomnimy mimo starości. Dla mnie ślub był równie ważny jak zdana matura, ukończone studia czy narodziny dzieci. Gdybym dziś nie miał ślubu pewnie moje życie ułożyłoby się podobnie, bo przecież bez ślubu też można mieć dzieci, mieszkanie samochód i być rodziną. Wszystko jest ładnie i pięknie, dopóki coś się nie stanie. Ślub to tylko papier.

„Po co mi ślub? To tylko papier”. Papier powiadacie? Ciężko się z tym nie zgodzić, liczą się przecież uczucia. „Po co mi ślub, nie chcę się wiązać i być od kogoś zależnym” – po co więc Ci związek, skoro nie chcesz by był trwały. „Dzieci nie mamy, a jak będą, to przecież nic bez ślubu się nie stanie” – to poczekaj, gdy się jednak stanie, gdy Cię do szpitala nie wpuszczą, bo mężem/żoną nie jesteś. „Bez ślubu nie ma rozwodu” – kolejny argument, choć trochę chybiony, bo jak ktoś mieszka bez ślubu kilka lat, ma kredyt i dzieci, to nie spakuje się i nie pojedzie od tak do „mamusi”. Tak się nie da. „Ślub to wydatek – są na pewno ważniejsze rzeczy niż biała suknia czy gajerek, orkiestra i morze wódki”. Zapewne są ważniejsze, ale co kto lubi. „Rodzina naciska, a ja nie chcę, bo tylko ludzie gadać nie będą, a ja nie dla ludzi, czy pod publiczkę ślubu nie wezmę”. To spójrzcie na to z innej strony:

Ślub, to Wasze wydarzenie.

Ślub

Biała suknia, garnitur, potem ksiądz i obrączki. Jeszcze impreza –  alkohol się leje, goście się bawią. Rano wszystko będzie po staremu. Będzie to samo. A gdyby tak bez tego wszystkiego, uciec do Las Vegas i tam wziąć ślub. Bez rodziny, sąsiadów księdza i tej całej hecy. Gdyby tak… Nic prostszego. Ślub to przysięga, nic innego. Proste słowa, wypowiadane starannie w obecności księdza lub urzędnika i świadków, potwierdzone przez ich na piśmie, i tylko obrączka przypomina  o tym czasem. Nie słowa, lecz gesty. Te małe i drobne, lecz bardzo znaczące sprawiają, że kochasz, że wiesz, że jesteś kochany. Obrączka jest drobna, jest mała choć ze złota, przypomina kim jestem i jakie to ważne, niech widzą to inni. Niech widzą obrączkę i wiedzą, że jest ktoś ważny. Ktoś, kogo kocham i kochać nie przestane. To weź sobie świadków, sukienkę zwykła, garnitur nigdy nie zaszkodzi, weź księdza, rabina, kapitana statku, a gdy chcesz to weź ślub na plaży (nawet w Polsce się da). To Twój dzień, więc się postaraj i weź jak chcesz, powiedz:

Kocham Cię!

Żyć bez ślubu też można

Nie potępiam i nie potępię, tych co ślubu nie mają. Ich wybór, choć pamiętać należy, że odrzucają coś, o co zaciekle walczą inni. Ślub spowszechniał, stał się niczym. Są jednak Ci, który marzą by wziąć ślub. Powodów mają wiele, choć najważniejszym z nich jest dowód, jaki mogą dać drugiej osobie. LGBT, bo choć pary to mogą i żyją bez ślubu, to koniecznie chcą mieć taką możliwość. Czyżby jednak ślub coś znaczył? Hmm… a może to jest trochę inaczej. Samotna matka – zawsze łatwiej, przynajmniej w papierach, bo w okna nikt nie zagląda. Tak, żyć bez ślubu można, nawet jest czasem łatwiej…

Photo credit: hellolapomme /  Creative Commons Attribution-ShareAlike 2.0 Generic (CC BY-SA 2.0)

Samotny ojciec – musisz dać radę!

Co facet wie o wychowywaniu dziecka?

Właściwie to nic. Przecież za wszystkim stoi kobieta. To ona od poczęcia jest związana z dzieckiem,  czuje ruchy dziecka, czuje z nim więź i czuje, że istnieje. A facet? Może otoczyć swoją miłością kobietę, może ją przytulić, ale tak naprawdę tylko ją. Można zawsze mówić do dziecka, żeby słyszało jego głos, ale to tak jak rozmawiać z kimś nieznajomym przez telefon, w dodatku ten ktoś nie odpowiada. Może, a nawet powinien pójść do szkoły rodzenia. Mężczyzna jest już ojcem, ale dopiero stanie się tatą, po porodzie… Samotna matka? Jasne, zostawił ją i dziecko i uciekł. Samotny ojciec? Tego przecież nie ma…

Poród

To chyba rusza każdego faceta, przyszłego ojca. W sumie nie bardzo wiadomo, co miałby robić na sali porodowej, ale ważne żeby był przynajmniej w pobliżu. Czujny jak głodny lew, choć nie do końca sobie zdaje sprawę, co się dzieje, to w razie zagrożenia ma rzucić się do gardeł lekarzy, gdyby przypadkiem zagrożone było życie i zdrowie jego rodziny. Zobaczyć swoje dzieci po raz pierwszy i zostać z nimi przez dłuższą chwilę sam na sam – bezcenne. Kto miał okazję ten wie, jakie dziwne myśli człowiekowi przychodzą do głowy, gdy żony jeszcze na sali nie ma, a ty jesteś już z nimi. Jedną krótką chwilę się bałem, że samotny ojciec to ja.

Pierwsze chwile w domu

Szpital to była wersja demo. Można się po przytulać, ponosić na rękach, och, jakie malutkie paluszki, zrobić kilka fotek i wysłać rodzinie. Nawet jak się pieluchę źle założy, to najwyżej położne się chwile pośmieją. Zazwyczaj mama karmi, więc co facet może? Może posprzątać mieszkanie, naprawić nieszczelny kran. Może się trochę postarać. Jedno dziecko to nie problem. A co jak się ma dwoje? Dajmy na to bliźniaki? Kobieta sama nie da sobie rady, powinien być przy niej Ojciec dziecka. Karmienie piersią często odpada, więc argument, że facet mlekiem dziecka nie nakarmi też legnie w gruzach. Otóż nakarmi, wykąpie, przebierze, wyjdzie na spacer i wróci nie gubiąc dziecka – zrobi to wszystko jak dostanie szansę… i jak będzie chciał, a zakładam, że chce.

Rodzina najważniejsza, ale po pracy… Praca jednak jest pierwsza. Nie mam zamiaru nikogo o nic oskarżać, ani też nikogo rozsądzać. Pojawia się mała dysproporcja w obowiązkach, równowaga i tak nigdy nie istniała. T co teraz? W szpitalu źle założona pielucha nikogo nie ruszała, co najwyżej wzbudziła politowanie. Teraz w domu to problem, to jakby odpalić granat albo wypowiedzieć wojnę. Nie znasz się, nie umiesz i na pewno źle to zrobisz. Lepiej się odsuń, bo nie mam całego dnia, jestem zmęczona! Chciałeś być ojcem no to masz za swoje. Normalna Polska rodzina…

A gdyby poszło coś nie tak?

Tak nie wiele trzeba, żeby poszło coś nie tak. Coś się stało, strasznego, coś, co wszystko zmieni? Być może przy porodzie coś pójdzie nie tak, być może to zwykły wypadek na ulicy, jakich wiele, być może to choroba. Już jej nie ma, zostałeś ty i dzieci. Wszystko się zmienia. Jak sobie poradzić z dziećmi i sobą, bo przecież mocno ją kochałeś. Jak wytłumaczyć, że mama nie wróci, a co będzie dalej? To, co do tej pory było proste, bo przecież nie ty musiałeś się tym zajmować, teraz staje się problemem. W jednej chwili musisz zacząć żyć, na nowo, bo przecież Twój świat legł w gruzach, a ty myślisz, że polegniesz i nie dasz rady… Może przez chwile  tak będzie, może coś przekręcisz, spodenki zielone z czerwoną koszulką, kurtkę założysz, ale szalika już nie. Tylko przez chwilę. Będziesz musiał, to dasz rade. Jakby na to nie patrzeć, ojciec to też rodzic. Obiad ugotuje, pralkę nastawi, ba! Nawet wyprasuje. Pracę ogarnie, na wywiadówkę pójdzie i jeszcze koło w samochodzie zmieni. Niemożliwe? Możliwe. Lepiej gdyby tak się nie stało, ale stać się może. Samotny Ojciec, to może być każdy, nawet ty.

Samotny Ojciec

Samotnych ojców jest 11 razy mniej niż samotnych mam. To tylko statystyki, ale za nimi są konkretni ludzie, rodziny. W społeczeństwie mamy przeświadczenie, że facet nie może być samotnym ojcem, bo nie. Nie nadaje się, nic nie umie, pewnie będzie pił, a dzieci będą niezadbane. Trochę w tym prawdy Panowie, ale to nasza wina. Nie dopuszczamy do siebie myśli, że coś się może stać, coś niedobrego lub złego i to na nas spocznie cała odpowiedzialność za wychowanie dzieci. Czy jesteśmy na to, choć odrobinę gotowi? Czy komukolwiek z nas przyszło zapytać, zainteresować się jak opiekować się dziećmi, ale tak naprawdę, od karmienia, przez mycie do wizyt u lekarza. Jesteśmy świetnymi Ojcami, może najlepszymi na świecie mężami, ale czy na pewno? Wiesz jakim kremem smarować dziecku uczulenie? A gdzie jest Twojej córki ulubiona sukienka? Karta szczepień? Wiesz choć jak wygląda? Jest 8 stopni i mgła, jakie buciki i kurtka? Nie wiesz? Ty masz jeszcze czas, żeby się dowiedzieć….

***
5 października 2014 roku, po długiej chorobie zmarła Anna Przybylska, aktorka. Wszystkim dobrze znana. Zostawiła 3 dzieci, które teraz zostaną tylko z Ojcem. To jednak mogło się przydarzyć każdemu…

Photo credit: 62337512@N00/  Creative Commons Attribution-ShareAlike 2.0 Generic (CC BY-SA 2.0)

Jesienna chandra – najlepsze sposoby

Mamy jesień. To już oficjalne. Nic nie możemy zrobić. No chyba, że ktoś właśnie bierze urlop i jedzie w ciepłe kraje, ale dla większości z nas to nie możliwe. Brak słońca, coraz krótszy dzień, zimno, zła pogoda. Łapie nas chandra, odbiera chęć do życia, do pracy do wszystkiego. Najchętniej zostać w cieplutkim łóżku, pod kołderką. Może sobie zrobić wolne i zostać w domu, pooglądać telewizję? Was też łapie jesienna chandra?

Jesienna chandra

To, co nazywamy jesienną chandrą to tak naprawdę SAD (seasonal affective disorder), może złapać każdego, szczególnie panie między 20 – 40 rokiem życia i przede wszystkim spowodowane jest brakiem słońca. To brak słońca jest pierwszym odpowiedzialnym za jesienną chandrę. Słońce wyzwala w nas produkcję endorfin, hormonów szczęścia – to ich brak powoduje u nas złe samopoczucie. Na szczęście możemy sobie pomóc korzystając z innych metod, bo endorfinki są nam bardzo potrzebne. Z zimowa deprechą można i trzeba walczyć. Postaram się więc pomóc wam przejść przez ten trudny okres.

Śmiech – najlepsze lekarstwo

Przebywajmy wśród ludzi, którzy na nas dobrze działają, śmiech, radość zabawa – tego nam trzeba. Rodzina, znajomi, mały wypad na miasto bez dzieci, każdy sposób jest dobry.

Czekoladowa dieta

Czekolada dobra na wszystko. Jedzenie dużej ilości czekolady może szkodzić, ale dla walki z chandrą kilka kostek na pewno nie zaszkodzi, a poziom endrofin napewno wzrośnie. Dobre są też inne słodkości, oczywiście z umiarem proszę. Dodatkowo wzbogaćmy naszą dietę w produkty bogate witaminę B i C, magnez, kwasy omega – 3, czyli wszelkiego rodzaju kasze, ryby, ciemne, pełnoziarniste pieczywo, kiełki zbóż i zielone warzywa, nasiona dyni i słonecznika oraz orzechy.

Łapmy słońce

Słońca mamy mało, praktycznie czasem go nie widzimy. Skorzystajmy więc z każdej nadarzającej się okazji i pójdźmy na spacer. Dzieci mogą zbierać liście i kasztany, dodatkowo się dotlenią i wzmocnią odporność, a nam, rodzicom na pewno też ruch się przyda. Naprawdę może być fajnie. Sam długi spacer już uwalania endorfinki, a jak jeszcze trochę słoneczka złapiemy, to dopiero będzie super.

Drzemka dobra dla niedźwiedzi

Senność, zmęczenie. Może tak mała drzemka? Nic z tych rzeczy! Rusz się. Drzemka sprawi, że będziecie jeszcze bardziej ospali i jesienna chandra nas pokona. Lepiej wziąć gorącą kąpiel, zrelaksować się i napić kawy.  A jak już chcesz poleżeć tak bardzo, to się do kogoś przytul. Nie muszę chyba mówić jak taka aktywność wzmacnia produkcję endorfin. Tak, to o czym teraz myślisz też działa…

Co z naszymi dziećmi?

Nasze dzieci też mogą odczuwać gorsze samopoczucie podczas jesieni. Ich też może złapać jesienna chandra. A przecież jesień jest taka piękna, przynajmniej gdy nie pada i nie jest zimno. Ruszmy się więc z nimi na spacer, a i kostka czekolady im nie zaszkodzi. Miłych, rodzinnych, jesiennych spacerów życzę.

Photo credit: plindberg /  Creative Commons Attribution-ShareAlike 2.0 Generic (CC BY-SA 2.0)

Dziecko, broń się! – przemoc w żłobku

Wiele się mówi o przemocy w szkole lub przedszkolu. Przemoc w żłobku, na placu zabaw? Nie jest lepiej. Nie potrafimy sobie poradzić z tym zjawiskiem, a całą winę przerzucamy na innych. Łatwo nam jest powiedzieć, to szkoła jest winna, bo nie zapewnia odpowiedniej opieki, klasy są przeludnione, a oddzielenie dzieci z podstawówki od dzieci z gimnazjum to fikcja – powstają same „Zespoły szkół”. Ale przemoc nie bierze się od tak sobie w szkole. Ona zaczyna się w naszych domach, sami na to pozwalamy, mało tego część z was to zjawisko popiera nazywając to rozpychaniem się łokciami, walką o swoje lub krótko cwaniactwem. Mam dla was trzy historie z życia wzięte, które to doskonale opisują.

Wolverine ze żłobka

Pierwsza część moje opowieści ma swoje miejsce w żłobku. Żłobek wydaje się miejscem bezpiecznym, w którym naszym małym pociechom nie powinno się nic stać. A tymczasem… Odbieramy dzieci ze żłobka i już od drzwi widzimy zadrapania na twarzy, w okolicach oka. Od razu pytanie co się stało i jak to możliwe. Ciocie przyciśnięte mówią w końcu, że jest jedno dziecko w żłobku, które bije inne dzieci, uderza głową o podłogę jak się zdenerwuje i nie za bardzo bawi się z innymi dziećmi. Nawet je rozumiem, bo upilnować taką gromadkę szybko poruszających się i nieprzewidywalnych obiektów nie jest łatwo. Dobrze, ale skąd zadrapania? Bo ma długie i nieobcięte paznokcie. Panie mówiły już o tym mamie, ale ta na nich nakrzyczała, że przecież dba o dziecko i to jej sprawa czy i kiedy obcina paznokcie. Generalnie z rozmowy wyszło, że nic się nie da zrobić, mama chłopca problemu nie widzi, a ja się boję czy następnym razem dziecko oka nie straci. Higiena i obcinanie paznokci to jedno, bo mi byłoby wstyd, jakby ktoś zwrócił uwagę, że dziecko ma nieobcięte paznokcie, ale zachowanie dziecka normalne już nie jest i wygląda, że rodzice nie mają zamiaru nic z tym zrobić. Przypominam, mówimy o dziecku 2-3 letnim. Co więc zrobić?

Nic się nie stało, naprawdę nic się nie stało

Przenosimy się do wrocławskiego centrum handlowego, tego na Placu Dominikańskim. Tam na najniższym piętrze w tym roku były atrakcje dla dzieci w postaci placyku zabaw. Regulamin placu mówi, że dzieci tam przebywające powinny być pod opieką dorosłych. Co się więc dzieje? Na placyku sporo dzieci. Atrakcji jest kilka: piaskownica, basen z kulkami, placyk z dużymi miękkimi elementami i materacami, bardzo duże klocki, piłkarzyki, stoliki do malowania itd. Dzieci w różnym wieku, tak na oko 3-6 lat. Wszyscy fajnie się bawią, rodzice pilnują, ale jeden chłopiec w wieku tak około 5 lat przeszkadza innym. Wywraca klocki małej dziewczynce, która budowała wierzę z babcią, zabiera zabawki, popycha młodsze dzieci, ogólnie mocno rozrabia. Rodzice protestują, przecież to, co robi to dziecko może być niebezpieczne dla mniejszych dzieci, a pyzatym, po prostu przeszkadza.  A gdzie rodzic? Nie ma! Mało tego, pierwszy raz widziałem interwencję ochroniarzy, którzy próbowali malca wyciągnąć z placu zabaw. W końcu pani ochroniarz złapała chłopca i zaczyna wypytywać o mamę i tatę. Powiedzcie, co byście zrobili gdybyście widzieli wasze dziecko w rękach ochrony? Nagle okazało się, że Tata chłopca siedzi sobie wraz z jego starszymi braćmi na ławeczce, obok placyku i przygląda się całemu zamieszaniu. Pani odprowadza malca do ojca, który nawet nie drgnął z ławki, prosi o zajęcie się dzieckiem i dopilnowanie, by ten nie rozrabiał. Słyszy tylko „Przecież nic się nie stało”. Naprawdę nic się nie stało?

Skradziona huśtawka

Lato, osiedlowy plac zabaw. Jak zwykle najlepsze atrakcje są już zajęte? Do jednej z tych atrakcji zalicza się huśtawka. Na jednej z nich jest mały chłopiec z dziadkami. Syn pobiegł i usłyszał, że zaraz będzie wolna. Świetnie. Czekamy krótką chwilę, dziadek wyciąga dziecko górą, bez rozpinania łańcuszków. Nareszcie, pomyślałem, bo syn cały dzień wołał o huśtawkę. Rozpinam łańcuszki i czuje, że ktoś mnie odpycha i pakuje się na huśtawkę. Mało tego, gdy próbuję zatrzymać wyrywa się i po sekundzie siedzi na huśtawce, którą ja cały czas trzymam w rękach. Rozglądam się nerwowo i widzę mamę brzdąca, stoi jakieś 10 metrów ode mnie z koleżanką, w szpileczkach, z założonymi rękami i patrzy na całą sytuację. Jej 2,5 letnia córka ukradła mojemu synowi huśtawkę, a ten widząc to rozpłakał się bardzo. Zostawiłem huśtawkę i wziąłem swoje dziecko na ręce. Jak tylko oddaliłem się od huśtawki mamusia dziewczynki podeszła i zaczęła ją huśtać jak by się nic nie stało? Czyż ta mała nie jest przebojowa?

Nie chcę, by moje dziecko było ofiarą

Nasze dzieci wychowujemy tak, żeby nie robiły krzywdy innym, nie wyrywały zabawek sobie nawzajem, tylko czekały na swoją kolej, że nie wolno przeszkadzać innym w zabawie. Przemoc w żłobku? Nigdy bym nie pomyślał, naprawdę nigdy i to inspirowana przez rodziców. Jednak inni rodzice tego nie uczą, a nawet wprost przeciwnie – pozwalają na złe zachowania, śmiem nawet twierdzić, że zachęcają do nich. Dlatego nie chcę, by moje dziecko było ofiarą przemocy teraz ani w przyszłości, ponieważ jest grzeczne i nie uderzy innego dziecka, ani nie odda, gdy samo jest atakowane. Nie chcę, by moje dzieci uciekały z placu zabaw, bo jakieś dziecko przeszkadza, zaczepia i rozwala wierzę z klocków. Nie chcę też słuchać płaczu mojego dziecka, ani tym bardziej szarpać się z 2,5 letnią dziewczynką o huśtawkę. Zastanawiam się, czy byłbym zadowolony, gdyby moi synowie zlali dzieciaka, który porysował paznokciami twarz jednemu, czy nie powinni spuścić manto chłopakowi, który przeszkadza im i innym dzieciom bawić się na placu zabaw, oraz czy syn nie powinien wyszarpać dziewczynce huśtawkę, ponieważ była jego? Nie wiem. Wiem za to, że będę wzmacniał dobre zachowania moich synów, dawał im dobry przykład, będę wzmacniał w nich poczucie wartości i spróbuje nauczyć, by sami sobie najpierw próbowali poradzić, bez przemocy. A potem pośle ich na lekcje karate…

Photo credit: thechosenrebel /  Creative Commons Attribution-ShareAlike 2.0 Generic (CC BY-SA 2.0)

Krótka historia pewnej miłości

Miłość, to nie miało prawa się wydarzyć

Wiecie, ja wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia, wierzę w Kupidyna, gówniarza co lata z łukiem i bawi się ludzkimi uczuciami. Wierzę w przeznaczenie…

To nie miało prawa się stać, to nie mogło się wydarzyć, to nawet na scenariusz komedii romantycznej się nie nadaje. Jednak stało się. Zakochałem się. W kompletnie w obcej mi dziewczynie, kompletnie w przypadkowym miejscu, kompletnie w czasie, w którym mnie tam nie powinno być. Wierzcie mi lub nie, ale nie pamiętam co jadłem na obiad wczoraj, ani też co dziś mam kupić w sklepie, ale tamten dzień pamiętam. Potem walczyłem o tą miłość. Poznana dziewczyna stała się koleżanką. Widywałem ją czasem idąc na zajęcia, gdy mijaliśmy się na korytarzu uczelni i tylko odwzajemnione cześć było dowodem, że mnie pamięta, jak rozmawialiśmy wcześniej, podczas pierwszego spotkania, gdy z siebie robiłem kompletnego głupka. Potem SMS, jak się okazało kompletnie nie do mnie, ale od niej. Pragnąłem jej towarzystwa jak ryba wody, pragnąłem, a każda godzina rozmowy z nią była chwilą. Spóźniłem się na randkę z inną ponad 4 godziny, bo przecież  ją spotkałem. Potem nasze spotkania stały się częstsze. To nawet nie była przyjaźń. Po prostu widywaliśmy się. Po prostu. Mieliśmy się już nawet więcej nie spotykać. Ja się nie poddałem, chociaż do wytrwałych nie należę. Kiedy byłem potrzebny byłem, kiedy miałem zniknąć, znikałem. Nie zasługiwałem na nią. Wreszcie, po jakimś czasie zapytałem czy nie zostaniemy parą, tak na próbę, co nam szkodzi. Zgodziła się. Później spytałem czy mnie kocha, odpowiedziała jak zawsze, „Nie wiem”. Spróbowaliśmy więc, tak na próbę. Ta próba trwa już 13 lat.

Na zawsze razem

Jak tylko zdecydowaliśmy się być razem, ja wyjechałem. Daleko. Jadąc mówiłem, że kocham, że wrócę, że będziemy razem. Każdy możliwy weekend, każdą wolną chwilę spędzałem u niej. Mróz, śnieg, standardy PKP, nie były żadną przeszkodą. Można przecież nie jeść, byleby na bilet starczyło. Czas mijał, nastał moment wyboru. Skończyliśmy studia. Przyjechała do mnie zostawiając wszystko. Rozumiecie? Dla mnie. Ja zbyt pewny siebie omal jej nie straciłem. Nie wiem co we mnie wstąpiło, naprawdę nie wiem, przestałem walczyć, przestałem się starać, a przecież tak mocno ją kochałem. Kryzys minął, a ja uwodniłem swoją miłość – oświadczyłem się. Znów szczęście, znów miłość zwycięża, znów jest wszystko w porządku. Mówią, że życie jest jak wyboista droga, pełne zakrętów. Możesz myśleć i myśleć, rozmawiać, analizować, ale decyzję podejmujesz w jedną małą chwilę. Znów wszystko zostawiła dla mnie. Rozumiecie? Dla mnie. Swoje ambicje, plany, wszystko.

Nowa praca, nowe miejsce, nowi ludzie. Jest dobrze, czujemy się pewnie, bierzemy ślub, będziemy rodziną. Gdy czekałem pod gabinetem zaciskałem mocno kciuki. Musi się teraz udać. Wiem, dwa paski na teście to nic nie znaczy, ale tym razem się uda. Wychodząc trzymała zdjęcie z USG, a właściwie to były dwa zdjęcia. To była prawdziwa radość, to było prawdziwe przerażenie. Jasne, każdemu mogło się zdarzyć, będą bliźniaki, ale donosić ciąże, to może być cud. Te dziewięć miesięcy zmieniło mnie na gorsze. Praca stała się najważniejsza, bo kochałem żonę i przyszłe dzieci. Z miłości do nich, pokochałem pracę. Przecież potrzebujemy pieniędzy, jesteś w ciąży, musisz uważać, przytulę Cię później, teraz jestem zajęty…

Mój błąd

Dzieci urodziły się zdrowe. To ja spędziłem z nimi pierwsze chwile po porodzie, to ja ich pierwszy dotknąłem, to ja wyszeptałem do nich pierwszy jakieś głupoty, to ja zmieniałem pierwszy pieluchę, to ja pierwszy ich kąpałem. Byłem każdą chwilę z nimi, nie spałem, nie jadłem, szykowałem mieszkanie na ich przyjazd. Może to przez mojego ojca, bo nie chciałem być jak on, wiecznie bez grosza przy duszy, może to ten pieprzony konsumpcjonizm, chore korporacje wmawiające człowiekowi jaki to wielki rozwój niesie za sobą praca u nich. Może to ja się bałem, może po prostu się nie nadawałem na bycie ojcem. Ale przecież jestem świetnym ojcem. Nie piję, nie palę, nie wychodzę z kolegami, prasuję rzeczy dzieci, kąpię ich co wieczór, gdy nie pracuje, w sobotę czy niedzielę jadę do pracy tylko na chwilę przecież. Firma mnie potrzebuje, a ty sobie dajesz radę sama. Sama. Zbyt długo jesteś sama. Pytam Cię wciąż czy mnie kochasz. Słyszę jak zawsze – „Nie wiem”.

Będę walczył o Ciebie

Teraz już będzie lepiej. Teraz musi być lepiej. Będę walczył, nie poddam się, choć do wytrwałych nie należę. Kiedy będę potrzebny, będę obecny i rzucę dla ciebie wszystko, kiedy mam zniknąć i zabrać dzieci, byś mogła odpocząć, zabiorę ich i zniknę. A potem znów zapytam, nieśmiało jak kiedyś, czy zostaniemy znów razem, tak na próbę…

***

Dziś, obchodzimy naszą 6 rocznicę ślubu. Wiem, że na naszym ślubie chciałaś mięć tę piosenkę. Kocham Cię.

Ten wpis dedykuję wszystkim, którzy przestali już walczyć o swoją miłość…

 Photo credit: jeffbelmonte /  Creative Commons Attribution-ShareAlike 2.0 Generic (CC BY-SA 2.0)

Klony atakują – bliźniaki czyli to czego o nich nie wiesz

O dwóch takich…

Jeśli czytaliście mój post Tata – najważniejsza rola w życiu, to wiecie, że jestem ojcem bliźniąt. Jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy i dumny, ale dzisiejszy wpis będzie o tym, czego zapewne nie wiecie o bliźniakach, albo o tym, co wam się wydaje, że wiecie, bo zapewne większość z Was kojarzy bliźniaki jako wyglądające tak samo dzieci, tak samo ubrane i tak samo się zachowujące. Nic bardziej mylnego. Tym wpisem chciałem wam przybliżyć co czuje ojciec bliźniąt, bo tego nigdzie indziej nie znajdziecie.

Jak dwie krople wody

To chyba pierwsze co mi przyszło do głowy. Jak ich odróżnić? Gdyby urodziła się parka – wiadomo, ale ja mam dwóch chłopaków. Dziś wiem, że nie są tacy sami – wprost przeciwnie, są totalnie różni. To chyba jeden z podstawowych mitów na temat bliźniąt – identyczność. A to nie prawda, bo nawet jednojajowe bliźniaki to dwie zupełnie odrębne istoty, które mają własny charakter, upodobania i potrzeby. Moje chłopaki są tak różne, że gdybym zostawił was z nimi na chwilę, to nigdy nie powiedzielibyście, że są rodzeństwem, chociaż obaj to blondyni. Mnie taki fakt cieszy bardzo, bo mam po prostu dwóch synów, którzy urodzili się jednego dnia.

Jakie krążą mity o bliźniakach?

Często czytam, że bliźniaki późno zaczynają mówić, wolniej się rozwijają czy więcej chorują. Ja się pytam w porównaniu do czego? Później zaczynają mówić – nie sądzę, dodatkowo krąży opinia o własnym języku. A ja nie dość, że tego nie zauważyłem, to jeszcze mogę powiedzieć, że moi synowie to niezłe gaduły – aż strach pomyśleć co opowiadają w przedszkolu. Wolniej się rozwijają? Pewnie wzięło się to stąd, że przeważnie rodzą się mniejsze niż inne dzieci, więc dłużej muszą gonić rówieśników na siatce centylowej. Więcej chorują? Raczej bym powiedział, że tak samo jak inne dzieci, tylko jak jeden coś złapie to bratu szybko przekaże – jak u rodzeństwa to bywa. Bliźniaki rywalizują między sobą? Tylko jak rodzice na to pozwolą i zainicjują swoim zachowaniem wyróżniając szczególnie jednego.

Ważne zadanie

Jak więc wychować bliźniaki podkreślając ich indywidualizm? Po prostu traktuj ich jak rodzeństwo, tak jakbyście mieli dzieci rok po roku, albo dłużej. My przygotowaliśmy wszystko X2, co oczywiste, ale też w dwóch kolorach. Nasze dzieci mimo, że mają mały pokój, to każde ma swoje łóżko, kilka maskotek i zabawek tylko dla siebie. Własne kubki – jeden z kotkiem a drugi z pieskiem i parę innych drobiazgów. Od urodzenia każdy miał też własną butelkę i smoczka. Teraz zasada jest prosta – część zabawek jest wspólna i bawią się razem albo ten kto pierwszy się dorwie do zabawki i decyduje czy da bratu czy nie.

Jest jeszcze jedna ważna rzecz, o której chyba nikt nie pamięta – podział rodziców. Przy rodzeństwie zazwyczaj się słyszy, że jedno dziecko jest mamusi a drugie tatusia. Nic dziwnego, jak jednego weźmie się na ręce to drugi też by chciał więc idzie do drugiego rodzica. Jak jest dwójka, to nawet taka sztuka się udaje. Z trójka lub większą ilością pociech już pewnie będzie trudno to zrobić. A każde potrzebuje mamy i taty. Ja chciałbym każdemu, chociaż raz w tygodniu poświęcić czas tylko jemu. Fajnie tak czasem wyjść na miasto z jednym dzieckiem a raz z drugim tylko. Myślę, że każde dziecko potrzebuje chwili tylko z tatą, a czasem chwili tylko z mamą – dodajmy pojedynczo.

„Kochanie zobacz bliźniaki idą”

To zdanie chyba wkurza każdego rodzica bliźniąt, który przeciskając się z wielkim wózkiem po chodniku słyszy to od rodziców innych jedynaków. Zadziwiające, ale od kiedy nie używamy wózka prawie w ogóle tego nie słyszymy. Ja myślę, że to przez ten wózek. Co jeszcze wkurza? Niech pomyśle…

Co wkurza ojca bliźniąt

Fatalne wózki bliźniacze – masakra jakaś. Wybór marny, a ceny… przeważnie są albo za długie, albo za szerokie. Mieszkamy na 8 piętrze w starym budownictwie. Potrzeba 2 osób żeby wyjść z dziećmi na spacer. Sytuacja się teraz nieco poprawiła, ale w 2011 łatwo nie było. Zaleta jedna – szybko pozbyć się wózka. Śmiech mnie bierze jak rodzice do przedszkola dzieci na wózku wiozą.

Żłobki lub przedszkola – dostać miejsce graniczy z cudem. Bo z jednym zawsze łatwiej, przy dwóch też (ale rok po roku), bo albo już trochę odchowane, albo jak już starsze ma miejsce to młodszego łatwiej przyjmą – dodatkowe punkty gdy rodzeństwo już uczęszcza, a przy bliźniakach potrzebujesz 2 miejsca a przeważnie jedno jest wolne. Trojaczki (albo trzecie dziecko) ma już miejsce prawie pewne. Więc tylko bliźniaki mają problem.

Zakupy – nie lubię zakupów, a dla bliźniąt trzeba niemal wszystko razy 2. Nie ma ciuchów ze starszego brata, nie ma wózka po bracie, nie ma nawet rowerka po bracie, a nawet jak jest to potrzeba jeszcze drugi. No i jeszcze jak znaleźć buciki w takim samym rozmiarze ale w różnych fasonach (co to słowo w ogóle znaczy). A ile jest dużych wydatków jak foteliki samochodowe? Chyba, że ktoś oszczędza na bezpieczeństwie dzieci…

Kierowcy parkujący źle parkujący auta – to chyba wkurza każdego rodzica. 1,5 metra szerokości chodnika czy to tak wiele? Wózek bliźniaczy jest szerszy, a nawet jak nie szerszy to dłuższy i 2 razy cięższy. Przejazd przez miasto, dodajmy centrum to nie lada wyczyn. Hołek nie dałby rady. Nie wiecie skąd brać naklejki „karnego jeżyka” na szybę?

Komunikację miejska – znów wózek, tym razem w połączeniu z autobusem – jechałem 2 razy (pierwszy i ostatni). Kierowca przyciął mnie drzwiami gdy wkładałem wózek do autobusu takiego ze schodkami, starszego typu… No comments.

Prezenty – Te same prezenty! Takie same zabawki, takie same ubrania, kolory, wspomniane już fasony:) (dzięki czytelniczce basia g)

Za co kochamy bliźniaki?

Żeby nie było tak źle, to dla odmiany kilka powodów dla których każdemu polecam bliźniaki.

Jeden poród – jeden stres, jedna łapówka dla lekarza (żart…), po prostu jeden pobyt w szpitalu mniej, a jak wiecie nasze służba zdrowia wiele jeszcze ma do nadrobienia.

Jedno pępkowe, jeden chrzest – ja akurat prawie nie pije i jakoś w ogóle od urodzenia dzieci mi się nawet nie chce, ale gdybym musiał to o jednego kaca mniej…

Dwójka dzieciaków – dzieci mają rodzeństwo, a jak powszechnie wiadomo dzieci się lepiej chowają jak mają rodzeństwo. Ty masz już sprawę z głowy, więc odpadają dywagacje czy starać się o drugie dziecko, czy jeszcze za wcześnie – ty masz to już z głowy.

Robisz wszystko dwa razy szybciej – jak się ktoś pyta ja kto jest to już spieszę donieść, że przy bliźniakach w tej samej jednostce czasu musisz wykonać dwie takie same czynności. Po prostu ruszasz się szybciej. To się potem przydaje wszędzie – szczególnie w pracy. Tylko wypłata wciąż jedna, ale nie można mieć wszystkiego…

Macie jeszcze jakieś uwagi? Zapraszam do komentowania zarówno tu jak na Facebooku – Rodzina w praktyce.

Samodzielne dzieci – dlaczego to takie ważne

Dorośli czy jeszcze dzieci?

Do tego wpisu skłoniła mnie rozmowa z jednym z pracowników w firmie, w której pracuje. Otóż ten człowiek właśnie wysyła syna na studia, ma więc chłopak około 19 lat,  teoretycznie jest już dorosły i samodzielny. Piszę o tym dlatego, że jego rodzice jadą z nim na uczelnie i szukają mu mieszkania, a dokładnie pokoju jednoosobowego w stancji, bo akademika nie ma szans dostać (za blisko domu), a jednocześnie nie chce mieszkać z nikim nowym i obcym bo się po prostu boi. To, że rodzice mu pomagają to się chwali, ale z rozmowy wyszło też, że tak naprawdę chłopak nigdy sam nic nie musiał załatwiać, więc rodzice muszą mu pomóc nie tylko pomóc finansowa rzecz jasna,  ale też tak naprawdę wybrać tę stancję za niego. No chwila. Chłopak ma 19 lat, dowód osobisty, wziąć kredyt w banku, może głosować, prowadzić samochód, pić alkohol, może nawet mieć dzieci. No właśnie. Może mieć dzieci i brać za nie odpowiedzialność sam do końca nie będąc za siebie odpowiedzialnym. Nie twierdzę, że ten chłopak jest do niczego, ani że jego rodzice zrobili błąd w wychowaniu, bo ich sytuacji nie znam. To była tylko jedna rozmowa, ale uświadomiła mi jakie zadanie na minie ciąży – jestem przecież ojcem bliźniaków, i chcę mieć samodzielne dzieci.

Czy twoje dziecko sprząta zabawki?

Dlatego, że są dziećmi i tak je też traktujemy. Sprzątamy za nich ich zabawki, karmimy przy stole by szybciej zjadły, ubieramy ich bo się spieszymy i już jesteśmy spóźnieni, robimy to wszystko za nich bo tak jest szybciej i wygodniej, ale dla nas, nie dla nich. Potem mamy (przypadek autentyczny) pięcioletnią dziewczynkę, która chodzi ze smoczkiem i śpi z mamą w jednym łóżku, albo że powstają takie programy w telewizji jak „Surowi rodzice”, gdzie oglądając wydaje nam się, że to jakaś patologia.

Pomyślmy jednak, że to dziecko, to tak naprawdę mały człowiek, który jak każdy z nas musi się uczyć życia i zdobywać doświadczenie. W samodzielności nie chodzi o to, żeby dziecko w wieku 13 lat poszło „na swoje”, ale żeby mogło świadomie podejmować pewne decyzje, mieć swoje obowiązki oraz pewną odpowiedzialność za swoje czyny już właśnie od małego. Nie bez powodu granica 13 lat jest granicą, gdzie dziecko może (nie jest to takie proste)  już odpowiadać za swoje czyny.

Mamo, tato chcę być duży!

O ile nie sądzę, że ktoś z was karmi lub ubiera 13-latka, to 3-latka jak najbardziej. Pytanie więc kiedy zacząć usamodzielniać dziecko i jak to zrobić? Moja odpowiedź brzmi: Jak najwcześniej. To się naprawdę opłaca – dzięki temu mu rodzice mamy łatwiej już teraz, a dzieci będą miały łatwiej w przyszłości. Mówię wam to z praktyki. To kiedy zacząć? Po urodzeniu. Jak to zapytacie? Ano tak!

  • Zacznijcie od planu dnia. Stałe pory karmienia (w granicach rozsądku), stałe pory spacerów, stałe pory spania – to na początek.
  • Własne łóżko w po 3 miesiącu życia – dlaczego nie? Łóżeczko we własnym pokoju? – Super!
  • Pozbądź się smoczka – to tylko uspokajacz, w dodatku uspokaja rodzica a nie dziecko (moje chłopaki od 9 m-c już zaczynały życie bez smoczków)
  • Pieluch można próbować się pozbyć jak dziecko ma około 2 latek – nocnik jest fajny. Zachęcać malucha do pozbycia się ich nie jest łatwo, ale w tym wieku dziecko już kuma.
  • Dwulatek może sprzątać zabawki z Tobą – to świetna zabawa na początku, a później dobry nawyk. Trzylatek sprząta już sam – Ty możesz mu tylko pomóc.
  • Dwulatek sam już je. Fakt, schodzi mu to trochę, ale jak siedzicie razem przy stole rodziną i macie czas na obiad (no nie mówcie, że nie macie czasu na wspólny obiad), to nie jest to problem.
  • Trzylatek sam się już może ubrać (moje chłopaki mają teraz, gdy to pisze 3,5 roku). Nie wszystko, z koszulkami mogą mieć problem, bo to na lewą stronę ubierze, a to ściągnąć ciężko.
  • Trzylatek może sam już zdecydować co chce jeść np. na śniadanie albo kolacje (oczywiście z menu jakie sami wybierzemy).
  • Jak trzylatek nie zje całej kolacji, to będzie głodny – takie są konsekwencje, tego też musi się nauczyć, a jak raz nie zje to nic mu się nie stanie.
  • Dziecko ma przede wszystkim wykonać jak najwięcej samo, niekoniecznie dobrze – to przyjdzie z czasem. Za to my mamy stać blisko gdy poprosi o pomoc.

To tylko przykłady. Tak naprawdę sami musicie zdecydować, czy i kiedy zaczniecie usamodzielniać dziecko. Nam było łatwiej, bo w małego były w żłobku, a teraz są w przedszkolu. Zresztą takie przedszkole własnie dlatego jest dla dziecka dobre bo oprócz nauki samodzielności jest jeszcze nauka współżycia w grupie. Moje chłopaki w wieku 3 lat miały najlepszego kolegę, który niestety teraz jest w innym przedszkolu, ale którego jak widzą to istne szaleństwo.

Samodzielne dzieci

Uczenie dzieci samodzielności nie oznacza, że nie będzie potrzebowało naszej miłości i opieki. Naszym zadaniem jest je przygotować do życia, które nigdy nie było łatwe i łatwe nie będzie. Chcecie mieć „życiowego kalekę” – proszę bardzo. Tu wrócę do tego 19 latka z początku artykułu. Sorry, ale ja studia załatwiałem sobie sam. Akademik, mieszkanie, potem zmiana uczelni z Rzeszowa do Wrocławia – wszystko sam. Nie tylko dlatego, że byłem samodzielny, tylko dlatego że byłem zmuszony. Wiem, że czeka mnie sporo pracy jeszcze z moimi chłopakami – to dopiero początek drogi. Później mam zamiar nadrabiać to, czego szkoła nie uczy – dla przykładu wypełniać PITa, bo chociaż matematyki w szkole dużo, to akurat tego nie uczą. Albo chociaż oszczędzać pieniądze, korzystać z pieniędzy w ogóle, załatwić coś w urzędzie. A jeśli pójdą kiedyś moje dzieci na studia, to mam nadzieję, że akademik załatwią sobie same.

 Photo credit: juhansonin /  Creative Commons Attribution-ShareAlike 2.0 Generic (CC BY-SA 2.0)